top of page

Alicja Dużyk
SPIRALA ROZWOJU I WOLNOŚĆ
Tekst do wystawy Grzegorza Pleszynskiego SZUBIN DOKOŁA NAS, Muzeum Ziemi Szubińskiej, Szubin, luty 2024.

Może dobrze mieć brzydki świat wokół, bo wtedy ucieka się w ładne marzenia? Mały chłopiec, po przeprowadzce z Olsztyna, mieszka wraz z babcią, rodzicami
i siostrą na Osiedlu Cieleckiego w Szubinie. Lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku. Siermiężna bieda, odrapane budynki, szara codzienność.
Wypłukana z mocnych barw i ekspresji. Egzystencji towarzyszy zwykły lęk o przetrwanie, który kotwiczy w nim samym. Wchłania dorosłych z tak zwanych dużych baraków, bo kilkulatek wychodzi, stamtąd. Stopy w zniszczonych, jakie akurat udało się zdobyć, butach niosą nieopodal nad rzekę Biała Struga. Buchają zieleń
i błękit – kolory Ziemi widziane z kosmosu. I to samotne dziecko też spada z realu. W inny wymiar własnej fantazji.

Grzegorz Pleszyński, bo o nim mowa, sięga po książki podróżniczo-przygodowe. Są to Robinson Crusoe Daniela Defoe czy Winnetou Karola Maya. Pasjonujące fabuły, sceny rozbudzające wyobraźnię i pozytywni bohaterowie, którzy chwytają za ster własnego życia. Podróże, niebezpieczeństwa, walki. Tak, ten świat ciekawy bywa trudny. Na razie odległy. Niemniej chłopiec odkrywa, że można go narysować. A jeśli jest widoczny, to i bliższy. Bardziej namacalny też dla części siebie zwanej wewnętrznym krytykiem, bo przecież mamy w sobie dualizm: dziecko słońca i cienia równocześnie.

Dygresja. O piętnastej przyjeżdżał do Szubina pociąg z Bydgoszczy, w którym transportowano pachnące czasopisma, w tym „Dziennik Wieczorny”. Grzegorz stał
w kolejce do kiosku przy ulicy Tadeusza Kościuszki, ponieważ w gazecie drukowano rysunki Jerzego Wróblewskiego. Czary-mary, za pomocą kilku kresek można było oddać: Indianina w canoe, piratów pod żaglami, statki o fascynujących nazwach jak: korweta, korab, nawa, galeon. Dla uciekiniera z dużych baraków nazwy te miały zapach. Przygody. Były źródłem inspiracji, ale też konkretnie bodźcem do działania. – Zacząłem sam tak tworzyć – przyzna po latach artysta. I co ciekawe- oddać - to też jego słowo, nie narysować. Zwrócić poprzez sztukę zautomatyzowanym jednostkom, uwikłanym w system komunistyczny, nieco niezwykłości. Podobną rolę pełniły obrazki znaczków pocztowych. Zminiaturyzowane, bardzo kolorowe, mieściły w swojej enklawie: miasta, domy, ulice, dalekie wyspy, egzotyczne zwierzęta. Artefakty świadczące, że szary beton to nie stan umysłu. Wszędzie. 

Co jeszcze? Rzeka była wtedy prawdziwa. Gąsawka, płynęła na Pałukach, w których zachwyca bogactwo lasów oraz wzgórz polodowcowych. W niej tańczyły przepychane prądem zielone kępy rzecznych roślin, odbicia żółtego piachu na dnie i woda z niuansem koloru herbaty ( wiele lat póżniej, taki niezwykły kolor rzeki, ujrzał w rzece płynącej w Australii). Gąsawka, rzeka dzieciństwa, gdzie można było się kąpać,  w rzece czystej i kipiącej życiem. Obserwować: raki, miętusy, szczupaki, cierniki, czyli „żgajaki”, bo żgały, miały kolce. „Żgajaki” intrygowały na tyle, że wyrostki je chwytały i trzymały w słoikach. Jednak ryby umierały. – Jako dziecko miałem żal, że giną i je wypuszczałem – wspomina chłopiec zapuszkowany w realiach PRL-u. Wrażliwość splata się ze sztuką. Tymczasem  globalnie nie pytamy jak w filmie Trzynaste piętro Josefa Rusnaka: symulacją jakiej symulacji jesteśmy? Bywamy zdyscyplinowani, jeśli nie doświadczamy deficytu tlenu i paszy. 

Ale Grzegorz krzyczał. Pyskował: nauczycielom i milicjantom. Darł się! Kur… nie, to jakiś przekręt! Jesteśmy piękni i wyjątkowi jako ludzie, a zwizualizowani szarością. Kto ukradł farby, do cholery? Złodzieje marzeń! Wtedy monochromatyczni nauczyciele łapkami bez manicure przyklejali do niego etykiety: krnąbrny, niegrzeczny, bandyta, zbój. Nic z niego nie wyrośnie. Klajstrowali, jak do słoika, w którym padały ryby, a człowiek z kolcami się podduszał. Po latach jeden pan edukator zdziwił się bardzo: – A jednak „coś” osiągnąłeś? Studia, sława, międzynarodowe recenzje. I to Ty właśnie?

Raczej stagnacja mentalna usidla, a niepokora wznosi. Niemniej w Szubinie mieszkało wielu wspaniałych ludzi. Pojawiły się wielkie sukcesy. Druga dygresja. Młodego Pleszyńskiego fascynował Amedeo Modigliani, który na początku dwudziestego wieku przeprowadził się do Paryża i zamieszkał w kamienicy Bateau-Lavoir na Montmartrze. Tworzył akty, które na tamten czas uważano za zbyt odważne i skandalizujące. Pleszynski, jako początkujący artysta, też pragnął mieć w sobie moc pieprzenia schematów. Żył w świecie realnych szubińskich miejsc, na które nakładał wizje paryskiej cyganerii. Wyobrażał sobie, że chodzi nie do knajp, okupowanych przez pijaków, ale do lokali na Montparnassie, gdzie podawano absynt, zwany zieloną wróżką. Żonglował perspektywami, uciekał się do migracji wewnętrznej.
Na razie.

W dwutysięcznym roku marzenie o Paryżu w pewien sposób ziściło się, bo do Bydgoszczy i Szubina przyjechali artyści z całego świata w ramach międzynarodowego zdarzenia artystycznego Konstrukcja w Procesie. Pleszynski był powołany na dyrektora International Artist's Museum i współorganizował to wielkie artystyczne święto.

Podobny oddech świeżości niosła muzyka. W rodzinnym mieście powstała grupa o genialnym brzmieniu: Something Like Elvis, kreująca muzykę oscylującą między hardcorem, noise rockiem a post-rockiem. Nazwa zespołu nawiązywała do Dzikości serca Lyncha. W filmie jest moment, gdy Cage wchodzi do knajpy i mówi
do występującej kapeli: „Chłopaki gracie jak Elvis”. Z młodymi, zdolnymi ludźmi Grzegorz Pleszyński złapał flow, chodził na próby, tworzył okładki. Cenił ich energię. Wszyscy byli tacy trochę „dzicy” w dziedzinie serca.

Podobnie świetnie działał Szubiński Dom Kultury, w którym założyl, wraz z Henrykiem Wojtasem i Andrzejem Janczewskim, Grupę Plama's. To był rok 1977. Grupa istnieje do dzisiaj. Miasto zmieniło się na plus. Nie wszystko. Biała Struga stała się mętnym, śmierdzącym ściekiem. – Przestała być rzeką z mojego dzieciństwa. Wyglądała romantycznie tylko z zewnątrz, w środku piękno zgniło; uległo dekonstrukcji, zameniła się w ściek. Musiałem coś zrobić – wspomina Grzegorz. Powstał sugestywny, nośny performance. W korycie wody ustawiono dziesiątki łóżek szpitalnych. Białych, odrapanych. Cóż, także po zmianie ustroju trzeba było leczyć świat, ale było już z kim.

Po wielu latach pytam Grzegorza, co jest dla niego najważniejsze w sztuce. Pierwsze: autodedukcja. Poprzez kreację stara się odrywać źródła własnej tożsamości
i świadomości, tego kim jest. – Szukam, co zostało ukształtowane bez mojej wiedzy i aprobaty, a co jest we mnie naturalne – mówi. – Woda w źródle jest najczystsza – dodaje. Wraz z autentycznością nadchodzi moc. Sztuka nie służyła temu, aby pozbyć się lęków (chowamy je w sobie, przekuwając w doświadczenia),
ale rozdmuchać własny płomień. Nieraz ulegamy metamorfozie, „coś” niszcząc, a potem tworząc nowe, jak Feniks. Ta droga do siebie, a równocześnie w górę, odbywa się po spirali. A skoro jesteśmy w sobie ugruntowani i zakochani, nie musimy obawiać się posądzenia o naiwność, że twórczość może mieć misję – przybliżać do piękna. Uwznioślać. Nieść wolność.

– Ale czym jest konkretnie? – naciskam. – Inaczej, wyobraź sobie świat bez sztuki. Nudna praca, banalne kształty powtarzalnych domostw, szara codzienność, ciężkie struktury myślenia – proponuje Grzegorz. Wczuwam się. Rozglądam, aha… to nie ma już sztuki. Sensu. Idei. Mogłabym poczuć się niczym bohaterka filmu Zdarzenie M. Night Shyamalana, w którym ludzie zainfekowani wirusem, tracą instynkt samozachowawczy i niechcący popełniają samobójstwo. Ale przecież tego obrazu też by nie było. Ani setek płócien Grzegorza, mądrych, intrygujących, nośnych, prowokujących, magicznych, smutnych… Nikt nie słyszałby drżenia skóry. Nasze słowa i fantazje stałyby się śnięte niczym „żgajaki”.

Alicja Dużyk

bottom of page